30/11/2025

W HOŁDZIE COLTRANE'OWI

Materiały prasowe; żródło: Wikimedia Commons.

Kojarzę mnóstwo albumów dedykowanych Johnowi Coltrane'owi (1926-1967). Nawet zamierzam o nich napisać. Niniejszym chciałbym jednak zwrócić uwagę tylko na dwa utwory, upamiętniające mistrza saksofonu. Za pierwszy odpowiada afroamerykański kontrabasista Bill Lee (1928-2023). Za drugi David C. Heath (ur. 1956), kompozytor z Wielkiej Brytanii. Zatytułowane są niemal identycznie. Na tym podobieństwa się kończą. 

"John Coltrane" powstał prawdopodobnie w 1968 dla formacji Clifforda Jordana (1931-1993), która wykonała go w owym roku podczas koncertu w filii nowojorskiej biblioteki publicznej, Countee Cullen. Saksofonista dwukrotnie później nagrywał ten utwór, każdorazowo w kwartecie, lecz w różnych składach. Znajdziemy go zatem na, uznanych za arcydzieła post-bopu, albumach: "Glass Bead Games" (1974, Strata-East) i "Night Of The Mark VII" (1976, Muse Records). W wykonaniu wcześniejszym towarzyszył mu kompozytor, Bill Lee, w kolejnym inny kontrabasista, Sam Jones. I właśnie tę wersję, dłuższą o minutę, umieszczono na kompilacji, którą przesłuchałem. 

Z kolei "Coltrane" pochodzi z 1981. Pierwotnie napisany na flet, został też opublikowany w wariancie na saksofon. Poznałem go w wykonaniu belgijskiego saksofonisty Jeroena Vanbevera (ur. 1990)



Różnią się jak ogień i woda. Pierwszy jest utworem na zespół, drugi solowym. Pierwszy ma charakter rytualny, drugi  — stanowi medytację. Pierwszy znakomicie wypada przed publicznością, wymaga współuczestnictwa, a jego przekaz wzmacnia zaśpiew (John Coltrane... Black Spirit... John Coltrane, First New-born), ponadto kilkusekundowy cytat muzyczny z "A Love Supreme" (1965, Impulse!). Drugi artykułuje bezwzględne odosobnienie: według Heatha powinien zaistnieć na szczycie spowitej mgłą tybetańskiej góry. 

Jeśli mam być szczery, wystudiowanie Heatha, chociaż jakoby oparte na frazach bluesowych i północnoindyjskich, mniej mnie przekonało, aniżeli modlitewna żarliwość Lee. Szukałem innych nagrań ojca słynnego reżysera, Spike'a. Najwięcej utrwalono tutajJednak to "John Coltrane" pozostaje najpopularniejszym: bywał wykonywany nawet z orkiestrą, ostatnio zaś przypomnieli go The Wooten Brothers.

Fot. David Lee.

PS. Warto jeszcze nadmienić, że współtwórcą tego małego arcydzieła jest niejaki Clifton Lee. O nim jednak niemal nic nie wiadomo, poza tym, że był trębaczem i krewnym Billa.

29/11/2025

ODZYSKIWANIE NIEŚMIERTELNOŚCI

 


Odebrałem w poniedziałek, 24 listopada br., o godzinie 13:13. 

Lecz dopiero dzisiaj wieczorem mogę sobie pozwolić na odsłuch. 

Dwukrotnie umyłem ręce, zanim otworzyłem. Dwukrotnie obmyłem. 

Niczym ten Gilgamesz, który — pragnąc odzyskać młodość — gdy "ujrzał źródło z zimną wodą, wszedł do niego, aby w jego wodzie się umyć" (tłum. Krystyna Łyczkowska). 

Potem usiadł i zapłakał. 

Ja natomiast usiadłem i... słucham. 


22/11/2025

BOXY DOSKONAŁE — duety Joëlle Léandre


Uprzedni świat, tuż popandemiczny. Przypadkowe spotkanie ze znajomym. Nieszczególna knajpa. Nijaka dyskusja o niczym.

Sport niezbyt: on interesuje się wyłącznie hokejem, ja średnio i naprawdę nie ma to żadnego związku z karygodną kwestią Joshuy Fossa w "Nagłej śmierci" ("Sudden Death", 1995). Polityka niezbyt: nie podzielam jego "poglądów", zbyt radykalnych itp. Teksty kultury to już w ogóle nic a nic: reprezentuje środowisko zmodernizowanych menów, dla których "toto" pozbawione jakiegokolwiek znaczenia i najwyżej świadczy o zniewieściałości.

Wszelako coś by trzeba by. Chwytanie się brzytwy. I tak mnie naszło idio(synkra)tycznie, iże się przyznam, że często słucham ostatnio Joëlle Léandre. Albo po prostu uległem nieposkromionemu nawykowi obnoszenia się z zachwytem? Tym bardziej, że tu i ówdzie się chwalił, iż ociupinkę podsłuchuje tego jazzu.

Zatem wyznaję. Popatrzył na mnie zdezorientowany, czemu się akurat nie dziwię, zareagowałbym podobnie przed kilkoma laty. Ponieważ zdążyłem już wniebowzięcia za sprawą muzyki Léandre przeżyć wielokrotne i nawet zamierzałem udostępnić jej fotografię na FB (co ostatecznie uczyniłem), przeto okazuję: oto Ona. Jego reakcja okazała się niezawodna:

— Ale to kobieta!

— Owszem — potwierdzam i cokolwiek skonfudowany tym wykrzyknieniem, reaguję równie stanowczo. — Jakiś problem?

— Na kontrabasie? Eee...

Tak oto temat został wyczerpany. Sączylimy browara. Zagadnął o czymś, chyba przytaknąłem i popatrzyłem za okno jak podczas egzaminu u prof. Bolesława Farona. Czyli on niby pyta, ja niby myślę.

Brak muzyki stawał się boleśnie nieznośny...


***

Joëlle Léandre nosi miano Pierwszej Damy Kontrabasu. Urodziła się w 1951 roku w prowansalskiej miejscowości Aix-en-Provence, równie urokliwej, co słynnej. Wykształcona klasycznie, doceniona przez samego Johna Cage'a, skoncentrowała się przede wszystkim na muzyce improwizowanej. Jest artystką, jak słusznie skonstatował Maciej Karłowski, "której udało się w męskim świecie improwizatorów sprawić [...], że płeć to [...] rzecz niemająca kompletnie żadnego znaczenia" (kontrabasistek w jazzie obecnie nie brakuje, zamierzam o tym się rozpisać). Występowała z najwybitniejszymi muzykami i wielu czeka w kolejce, by dostąpić tego zaszczytu. Z naszych załapali się np. Mikołaj Trzaska czy Rafał Mazur.

Fot. Claire Stefani; źródło — Wikimedia Commons.

Jej dyskografia liczy niemal dwieście pozycji. Mnie udało się uzbierać kilkadziesiąt, z czego teraz zaprezentuję jedną, wydaną przez Fundację SŁUCHAJ! [LISTEN! Foundation]. Mianowicie box doskonały, złożony z trzech CD — na każdym liderce partneruje inny muzyk. Duet to zresztą jej ulubiona formacja i każdorazowo się sprawdza. Także na "Strings Garden" (2018).

Kobieta jest tutaj ostoją. Mężczyźni się zmieniają. Goszczą w owym Strunicowym Ogrodzie o tysiącu rozwidlających się ścieżek. Ona — to całość, wszechświat, Macierz. Oni — pojedynczy trakt. Męski jest szlak, którym nas wiodą. Natomiast przemierzana przestrzeń jest żeńska. Wszędzie i zawsze. Dopełnia się to, przeplata, podmienia. I bywa, że żeński jest szlak, którym nas wiodą. Natomiast przemierzana przestrzeń jest męska. Wszędzie i zawsze. Tak w OKOło, tak w oKOŁO. Coincidentia oppositorum.

CD numer 1: "Trees"Léandre plus Bernard Santacruz na kontrabasie. Ona gra smyczkiem, on — palcami, rzadko odwrotnie. Współbrzmi to doskonale. A że dwa kontrabasy, to istne wyprawy w lasy. Tam, gdzie mrocznie szemrze i groźnie dudni. Muzyka jest głęboka i stabilna, momentami jednak popada w rock'n'rollowy pląs. Ponosi i roznosi. Prze.

CD numer 2: "Leaves"Léandre plus Gaspar Claus na wiolonczeli. Smyczki, smyczki, gdzieniegdzie kontrabas palcami. Muzyka nie utraciła nic ze swej intensywności. Dominują dźwięki przeciągłe, stąd bywa skrzekliwa, zawodząca, płaczliwa. Całość odmiennemu została podporządkowana nastrojowi: więcej tu melancholii. Lecz i ogień. Płomienie. Żarlist(n)ość.

CD numer 3: "Flowers"Léandre plus Théo Ceccaldi na skrzypcach i altówce (z nim nagrała wcześniej przynajmniej dwa albumy). Drzewom ani liściom nie brakowało technicznej perfekcji, jednak dopiero tu, pośród kwiatów, pojawia się specyficzna finezja. Delikatność. Miękkość. Czar. I brzmienie stało się bardziej zróżnicowane. Instrumenty mniej zdają się splecione, a bardziej oddalone, oswobodzone. Tańczą. Odkrywają w płatkach niebo zasmucone, rozkochane, niewdzięczne. Raj.

Jak odnotowała Glenn Astarita, wszystkie powyższe nagrania obywają się bez jakiejkolwiek elektroniki. Ta sprzyja wszak kosmicznym eskapadom czy apokaliptycznym nastrojom, tutaj z kolei zamierzano wyeksponować związek z Naturą, szacunek wobec Ziemi. Dlatego poprzestano na instrumentach drewnianych i strunowych. Niemniej recenzentka pominęła, że taka już estetyka Joëlle Léandre. Jej spektrum wyrazu jest programowo akustyczne. Wyjątki się zdarzają, lecz marginalnie.


13/11/2025

KWINTESENCJA KREATYWNOŚCI




3 maja 2000 roku. Fotograf Alan Brightbill dokumentuje spotkanie ucznia i Mistrza, czyli kontrabasistów: amerykańskiego, Damona Smitha (ur. 1972), z niemieckim — Peterem Kowaldem (1944-2002)

Najsampierw byli poważni, potem dali czadu, aż wreszcie się rozchmurzyli. Powstały "Mirrors - Broken But No Dust" (2001, pierwsza pozycja w katalogu Balance Point Acoustics). Kwintesencja kreatywności. 

Oczywiście, w przyszłości omówię dokładniej. Dlaczego nie teraz? By stopniować napięcie, a poza tym dowieść, iż mamy do czynienia z wiekopomnym dziełem: za lat dwadzieścia pięć okaże się równie genialne, jak obecnie czy... przed dwudziestu pięciu laty. 

Żal tylko, że powtórna sesja już się nie odbędzie. 

***

PS. Zdjęcia z moich zbiorów. Wywlokłem na spacer, by skąpać w ostatnich promieniach słońca.

11/11/2025

DZISIEJSZE ZAMYŚLENIE

„Zamyślenie” Kwintetu Wojciecha Majewskiego to w moim przekonaniu jedna z najlepszych polskich płyt jazzowych minionego ćwierćwiecza. Przed 2018, w którym to roku doczekaliśmy się jej zremasterowanego wznowienia, była trudna do zdobycia a naprawdę pożądana – na Allegro widywałem ją nawet za 150 złotych.




Album został zarejestrowany w 2003 roku w składzie: Wojciech Majewski – fortepian; jego brat, Robert – trąbka, flugelhorn; nieodżałowany Tomasz Szukalski (1947–2012) – saksofon tenorowy; ponadto kontrabasista Palle Danielsson i perkusista Michał Miśkiewicz, obaj znani ze współpracy z Tomaszem Stańką (pierwszy uczestniczył w nagraniu „Litanii”, natomiast drugi pozostaje członkiem tria Marcina Wasilewskiego: ongiś współtworzyli Tomasz Stańko Quartet). Z dziewięciu utworów trzy są solowe (w ostatnim pianiście towarzyszy Grzegorz Turnau), jeden został wykonany w duecie fortepian/saksofon, jeden w kwartecie (bez saksofonu) oraz cztery w pełnowymiarowym składzie.   

Pisał Daniel Wyszogrodzki: „Poezja – śpiewana i czytana – to jedno ze źródeł sztuki Wojciecha Majewskiego”, którego Quintet, acz z inną niż tu sekcją rytmiczną, debiutował przecież płytą pt. „Grechuta” (2001). Objawiała ona „niekonwencjonalność harmonicznego myślenia” tego popularnego w naszym kraju artysty, a także „złożoność jego kompozycji”. Tym razem mamy cztery kompozycje cudze: dwie Grechuty, po jednej Komedy i Niemena (chociaż to bardziej skomplikowane: w dwóch przypadkach stanowią one dyptyki), wreszcie pięć lidera.

Nie sposób wśród nich wskazać słabą. To niemal wyłącznie utwory wybitne, nadal urzekające i poruszające. Usłyszymy zarówno tony reprezentatywne dla Koncertów Chopinowskich, jak i legendarnego kwintetu akustycznego Milesa Davisa z lat 60-tych. Romantyzm sąsiaduje z klasyką, liryzm i nastrojowość przeplatają czy okalają występy niezmiernie energiczne, wyciszenie tudzież tytułowe „zamyślenie” przerywają eksplozje intensywnych emocji, ukojenie przeradza się w zachwyt za sprawą niesamowitego piękna, zawartego w poszczególnych melodiach... 

„Bo słuchanie pianisty Wojciecha Majewskiego i jego muzyków to właśnie obcowanie z czystym, niezakłóconym muzycznym pięknem”, potwierdza Wyszogrodzki. Po piętnastu latach, z okazji reedycji jubileuszowej, nie ma żadnych wątpliwości: „to ponadczasowa muzyka”. Dopowiem od siebie: taka, która z życia płynie, przenika do krwiobiegu i tam krąży, krąży, krąży, by dopełnić czas, który nam pozostał. Nieprzypadkowo usłyszałem w trakcie jej odtwarzania komentarz: „Jeśli umrę, chcę, by to zagrali na moim pogrzebie”. Mowa o „Bema pamięci żałobnym rapsodzie”, z zachrypniętym saksofonem mistrza Szukalskiego, brzmiącym tak, jak powinien brzmieć ten instrument nocą. Lecz również „Radość”, z niezapomnianym cudownym motywem – zapodanym na fortepianie, podjętym przez kontrabas, a na koniec kontynuowanym przez trąbkę i saksofon – może stanowić idealne wprowadzenie do nirwany (czy cokolwiek Tam czyha).

Jeszcze jedna uwaga Wyszogrodzkiego, bez której niniejszy tekst obyć się nie może: mamy do czynienia z twórczością „muzyka, zasłuchanego w pianistyce XX wieku, gruntownie wykształconego i wykonującego w salach koncertowych m.in. arcytrudne utwory Aleksandra Skriabina”. Dowodzi on, jak ubogaca jazz „opanowanie arkanów muzyki poważnej, wyczucie formy, zrozumienie wewnętrznej logiki dzieła (np. formy sonatowej)”. Odnosi się to do trzyczęściowego „Pożegnania”, jednak również „Zamyślenie/Niekochana”, „Tjoonk Blues” czy „Nie pomogły spacery / Rozmowa” są fenomenalnie pomyślane, zaaranżowane i wyeksponowane. 

Niegdyś z atencją traktowałem przede wszystkim jazz afroamerykański lub amerykański. Obecnie bliższy jest mi ten europejski, w tym polski. A w omawianym tu projekcie dźwięki dobiegają z lub sponad jakiejś Głębi, niewypowiedzianej a rodzimej, metafizycznej, poetyckiej, po prostu: naszej, tutejszej.

Bardziej mnie to przekonuje niż słynna „Polska” (1993, Polonia Records) Kwartetu Michała Kulentego.

PYTANIE ZATEM...

 ...czy Titus Welliver (ur. 1962), który w serialu występował w roli Harry'ego Boscha, także słucha jazzu? 🤔